„Nasze” Bieszczady 2023
„Góry aż do nieba
I zieleni krzyk…”
Wszystko poszło zgodnie z planem. Po tym jak w ubiegłym roku zjechaliśmy z Tomkiem Beskid Niski, w kolejnym, zupełnie naturalnie obieramy cel na Bieszczady. Wracam tu, po piętnastu latach, ale z innym nastawieniem i też oczekiwaniami.
Siłą wyższą złych rzeczy, będą to Bieszczady Zachodnie, w granicach naszego kraju. W normalnych okolicznościach, może i pokusilibyśmy się wjechać na część ukraińską. Tegorocznym zamysłem chciałem w zasadzie zamknąć pełną trasę, którą rozpoczęliśmy kilka lat temu w Żywcu, przez Babią Górę, Gorce, Tatry, Pieniny do Nowego Sącza, potem jak pamiętamy z Nowego Sącza do Krosna i teraz, z Krosna do Przemyśla.
Same Bieszczady to rozległe pasmo zamykające się między przełęczą Łupkowską a Wyszkowską na Ukrainie. Dzieli się je część Zachodnią i Wschodnią, a same Bieszczady Zachodnie rozpościerają się od wspomnianej przełęczy Łupkowskiej do Użockiej, tuż za naszą granicą, ale jednak po ukraińskiej stronie.
Bieszczady to bardzo wyjątkowe góry. Charakterystyczną cechą krajobrazu są połoniny; rozległe, nagrzane łąki (murawy alpejskie i subalpejskie) w partiach szczytowych. Mimo tego, Bieszczady zalicza się Beskidów Lesistych.
Nasza trasa zakładała przemierzyć Bieszczady na wskroś, głównie Wielką Pętlą Bieszczadzką, odwiedzając po drodze jak najwięcej charakterystycznych miejsc. Zupełną nowością tej wyprawy, był cały dzień wolny, poświęcony na górską wędrówkę, szlakiem na Tarnicę. Zaczęliśmy w Krośnie (a nawet nieco wcześniej), by przez Komańczę, Ustrzyki Górne, Ustrzyki Dolne i Sanok dojechać do Przemyśla.
Czy to się udało?
Dzień 1 (dojazd)
sobota, 12 sierpnia 2023 r.
Trasa: Wojaszówka – Odrzykoń – Krosno
dystans: 20,5 km czas jazdy: 1:17 prędkość średnia 16,0 km/h
Ślad GPX (do pobrania)
Najbardziej uciążliwe są podróże pociągiem i z rowerami. Do Krosna w ogóle ciężko dojechać, dlatego wysiadamy w Wojaszówce, kilkanaście kilometrów od miasta. Do samego Krosna dojechalibyśmy dopiero po godz. 23. Po drodze mamy dwie przesiadki: we Wrocławiu i Rzeszowie. Najmniej przyjemnie w IC, na odcinku Wrocław – Rzeszów. Tłok straszny.
Szczęśliwie jednak wysiadamy około godz. 16 w Wojaszówce. Stacja w polu (to nic nie szkodzi), kombajn tuż obok kosi zboże. Jakiś rozochocony jamnik za płotem wita nas na Podkarpaciu. No, tak szczerze, to jego zachowanie nie wskazuje by faktycznie nas witał. Szanujemy zdanie jamnika, ale szykujemy się i ruszamy na Krosno. Z drogi widać w oddali zamek Kamieniec, zbudowany w czasach Kazimierza Wielkiego, a którego historia była inspiracją dla Aleksandra Fredry przy pisaniu „Zemsty”. Gdyby tam zajechać, trzeba by się wdrapywać na niezłe wzniesienie, a chcemy być wcześnie w Krośnie. Po drodze zajeżdżamy tylko pod kościół w Odrzykoniu.
W Krośnie kwaterujemy się w schronisku. Są wolne pokoje, bo mieszka tu duża grupa uchodźców. Wieczorem obowiązkowy spacer po mieście, bo starówka jest niczego sobie. Jest tu kilka kościołów i innych zabytkowych obiektów. Zaczyna się dobrze. Nawet nieźle. Pogoda też nam sprzyja. Mój osobisty przepowiadacz pogodowy (Tomek), zapowiada, że w Bieszczadach ma być pięknie przez cały tydzień.
Dzień 2
niedziela, 13 sierpnia 2023 r.
Trasa: Krosno – Rymanów – Bukowsko – Szczawne – Komańcza
dystans: 63,6 km czas jazdy: 3:44 prędkość średnia: 17,0 km/h
Ślad PGX (do pobrania)
To jeszcze nie dzisiaj. Jeszcze dziś nie będziemy jechali przez Bieszczady, chociaż na koniec dnia do nich dojedziemy. Na razie jednak, jeszcze przez Beskid Niski. Pogoda rewelacyjna. Z Krosna ruszamy w pierwszym odcinku na Rymanów. Na razie płasko.
W Rymanowie zatrzymujemy się w okolicach rynku. Nieopodal kościoła (bardzo okazała budowla z końca XVIII w.) jest ładnie zagospodarowany zielony skwer. Jak spod ziemi pojawia się Marek, czy też pan Marek i zaczyna z nami pogawędkę. Sam też jeździ na rowerze i wypytuje nas skąd jesteśmy, gdzie jedziemy itd. Sympatyczna rozmowa.
Potem idziemy zobaczyć dawną synagogę, tuż po drugiej stronie ulicy. To stary obiekt – jak piszą – drugi pod tym względem na całym Podkarpaciu. Pochodzi z przełomu XVII i XVIII w. Społeczność żydowska w Rymanowie była bardzo liczna, jak to w Galicji. Synagoga przetrwała zawieruchy wojenne i w ostatnich latach była remontowana. Nie wchodziliśmy do środka, podobno można, ale trzeba się umówić. My nie mieliśmy na to czasu. Wnętrze jest bogate architektonicznie, między innymi miejsce dawnej bimy wyznaczają cztery smukłe, ośmiometrowe kolumny.
Nie dowiem się za to już nigdy, czemu nie poszliśmy na rymanowski kirkut, położony w sumie całkiem niedaleko za kościołem. Zajmuje ponad 2,5 ha powierzchni i ocalało na nim około dwustu macew, w tym kilka z początku XVII wieku. Tak samo nie poszliśmy zobaczyć dawnego dworu Potockich (z 1826 roku), w którym teraz mieści się nadleśnictwo.
To może lepiej skupić się na tym, co jednak widzieliśmy.
Z Rymanowa wybraliśmy drogę na Bukowsko. Mogliśmy jechać na Jaśliska, ale tam już byłem i zawsze to lepiej przejechać nową drogą do Komańczy. Przy wyjeździe z Rymanowa wyprowadziłem nas przez bród ulicą Dworską. Sama rzeka (Tabor) płytka, ale wyłożona śliskimi jak słowa polityków płytami.
Droga na Bukowsko mija nam szybko i łatwo. Mijamy jezioro Sieniawskie, sztuczny zbiornik na Wisłoku i samą zaporę. W Bukowsku realizujemy z Tomkiem planowaną przerwę, a sklepik przy stacji łapiemy w ostatnich minutach otwarcia (godz. 12). A potem siadamy w cieniu, bo robi się naprawdę gorąco. Na razie przemierzamy głównie otwarte przestrzenie i mniej tu lasów.
Nie zatrzymując się nigdzie po drodze, dojeżdżamy do Płonnej, kiedyś dużej i żywej wsi, dziś małej osady, lichej resztki dawnego świata, którą łatwo z rozpędu przejechać. Płonna to taki żywy przykład obszaru Beskidu Niskiego, a właściwie Pogórza Bukowskiego. W 1939 roku stały tu 174 domy. Wspomnieniem dawnego, świata ludzi, ich codziennych spraw, może marzeń, smutków i radości są teraz ruiny murowanej cerkwi oraz odnowionej, trójdzielnej, parawanowej dzwonnicy. To obiekty z końca XVIII wieku. Jest tu też cmentarz dawnych mieszkańców, a w Płonnej istniał także kiedyś dwór Tarnowskich i to już w XVI wieku.
Z Płonnej pochodził Stefan Dymiter „Cocoro”, genialny, niewidomy romski skrzypek samouk. Jeden z najsłynniejszych w Polsce grajków ulicznych, i o którym nigdy wcześniej nie słyszałem. Już jako dziecko stracił wzrok, a także miał amputowane nogi i niesprawną prawą rękę, dlatego skrzypce trzymał na brzuchu, podpierając instrument w charakterystyczny sposób. Los obdarzył go prawdziwym, samorodnym talentem muzycznym. Został dostrzeżony przez grupę Piwnica pod Baranami, a także przez Macieja Maleńczuka. Dzięki temu, zagrał koncert w Filharmonii Krakowskiej – i to nie znając w ogóle nut. Zmarł w 2002 roku w Kowarach i tam też odbywa się festiwal muzyki etno jego imienia.
Wjeżdżając do Płonnej od Bukowska, na przystanku można zobaczyć mural z wizerunkiem muzyka. Zastanawiałem się, kogo przedstawia. Jak widać, trzeba podróżować, żeby się czegoś nauczyć.
Za Bukowskiem teren stawał się coraz bardziej wymagający, aż dojechaliśmy do rzeki Osławy i jazda w jej dolinie stała się łatwiejsza. W Szczawnem, zatrzymujemy się przy cerkwi; dawniej greckokatolicka, obecnie prawosławna. Jest to cerkiew drewniana, pokryta zielonym, blaszanym dachem, co nadaje jest duży kontrast. Zbudowana pod koniec XIX w., niewiele brakowało, a zostałaby przeznaczona do rozbiórki. Nie miała czemu służyć, kiedy w 1945 roku greckokatolickich Ukraińców wysiedlono do ZSRR.
Mieliśmy szczęście, bo akurat zebrała się grupa turystów, a miła miejscowa starsza pani wewnątrz świątyni bawiła nas barwnymi opowieściami.
Ze Szczawnego był już krótki odcinek do Komańczy. Droga równa, tyko wiatr wsteczny (i taki był od rana) i niestety duży ruch samochodowy, a tę drogę upodobali sobie też motocykliści. Zatrzęsienie ich dzisiaj. Dojeżdżamy do Komańczy, naszych bieszczadzkich wrót. W naszej kwaterze meldujemy się już po godz. 16. Mamy mnóstwo czasu, a pokój „U Marii” już na nas czeka.
Obowiązkowa przechadzka po Komańczy. Ponoć nazwa miejscowości ma pochodzić od tatarskiego plemienia Kumańczy, którzy dotarli przed wiekami. Zachodzimy pod dawne schronisko PTTK (spaliśmy tu w 2008 roku) i klasztor norbertanek, gdzie internowany był kardynał Wyszyński między 1955 a 1956 rokiem.
W dawnym schronisku jest restauracja i tu zostajemy na regenerację. I nawet wskutek pewnej pomyłki, obdarowano nas gratisową pizzą.
Jutro wjeżdżamy w Bieszczady, a odcinek do Wetliny będzie jednym z dwóch, który powtarzam z 2008 roku. Tyle, że jutro mamy plan jechać do samych Ustrzyk Górnych.
Dzień 3
poniedziałek, 14 sierpnia 2023 r.
Trasa: Komańcza – Nowy Łupków – Smolnik – Cisna – Wetlina – Ustrzyki Górne dystans: 71,0 km czas jazdy: 4:28 prędkość średnia: 15,8 km/h
Ślad GPX (do pobrania)
Od Komańczy zaczynają się dla nas Bieszczady i przed nami najbardziej wymagające dni. Przed wyjazdem, zaopatrujemy się w sklepie na drogę. Są dwaj inni kolarze, ale raczej „młodzieżowcy” i jadą na pełnym luzie z minimalnym obciążeniem. Przed sklepem zasiaduje też „Dziad Bieszczadzki” o sfatygowanych stopach. Chyba prawdziwy, bo oczy ma przymknięte.
Za Komańczą mijamy przy samej drodze ekomuzeum plenerowe „Na Wypale”. Nie wstępujemy do niego, ale warto wspomnieć, że traktuje o zanikającym zawodzie, a kiedyś wszechobecnych w krajobrazie Bieszczad retortach do wypalania węgla drzewnego. Te stalowe, cylindryczne piece są pomysłem technicznym stosunkowo niedawnym, bo z początku lat 80tych XX wieku i zastąpiły wcześniej stosowane i dające gorsze efekty (przede wszystkim zanieczyszczony siarką) mielerze. W nich z kolei węgiel drzewny wypalano w płytkich, kilkumetrowej średnicy dołach, w których układano drewno najpierw pionowo, a później pod kątem, tworząc swojego rodzaju kopułę, którą później przykrywano i uszczelniano gliną, ziemią, słomą, darnią. Dostęp tlenu był przy tym kontrolowany.
Najbardziej cenione było drewno bukowe (nie brakuje go w Karpatach), ale węgiel drzewny uzyskiwano też z innych rodzajów; z jesionu, dębu, jaworu, czy olszy, przy czym nigdy nie łączono ich we wspólnym procesie, ze względu na odmienne właściwości drewna i różne temperatury zwęglania.
To tyle o węglu drzewnym.
Od Komańczy podjazd za podjazdem i coraz bardziej do góry. Ruch samochodowy ogromny, a przy tym i motocykliści nie odpuszczają. Jakoś inaczej zachowałem w pamięci poprzednią drogę przez Bieszczady. Na którymś tam podjeździe widzimy rozjechaną żmiję. Gorąc dziś dokucza (pogoda piękna) i wciąż po drodze raczej mało lasu, widać go gdzieś w oddali, bo przy drodze łąki i uprawne pola. Tomek ciśnie na podjazdach po swojemu, mi to przychodzi z mniejszą swobodą.
Za Wolą Michową zaczął się bieszczadzki las i podjeżdżamy do przełęczy Przysłup (Nad Szczerbakówką), a potem już ostry zjazd do Cisnej. Przed tą miejscowością mijamy obleganą stację Bieszczadzkiej Kolei Leśnej. Powstała ona jako linia wąskotorowa jeszcze pod koniec XIX w. między Przysłupem a Balnicą. Po II wojnie światowej służyła jako kolej leśna do transportu drewna. Obecnie jest atrakcją turystyczną Bieszczad.
W Cisnej robimy dłuższy postój. Dużo turystów ściągnęło w ten weekend w Bieszczady, stąd panuje tu klasyczny ruch turystyczny. Zajrzeliśmy do słynnej Siekierezady. Są też pamiątki (każde dziecko dostanie po powrocie koszulkę ze zwierzakiem jakie chciało); i dobrze, bo później już takich nie widziałem.
Przerwa się przydała. Z Cisnej jedziemy na Ustrzyki Górne. Kolejna przełęcz i druga już dziś o nazwie Przysłup, a potem zjazd do Wetliny. Lada moment i wjedziemy w granice parku narodowego. W Wetlinie też przystajemy. Jest nawet ten sam pamiątkarski, w którym wtedy (czyli w 2008 roku) kupiliśmy Tomkowi (czyli temu, z którym teraz jadę) koszulkę. Teraz Tomek coś tam kupuje sam. Chwilę rozmawiamy z młodym sprzedawcą.
Przejeżdżamy Wetlinę i dojeżdżamy do tej samej tablicy przy granicy parku, do której dojechałem w 2008 roku. Ależ ja się wtedy podgrzałem, jakież emocje mną targały i ileż mąk przeżywałem. Wspomnienie. Teraz też uwieczniam to miejsce. Przy pierwszym podejściu, podmuch wiatru wywraca mój krzywo ustawiony rower się na trawę. Trzeba powtórzyć ujęcie. Jedziemy dalej, w Bieszczadzki Park Narodowy, tak jak chciałem. Od tej pory, wszystko już będzie dla mnie nowe, aż do Ustrzyk Dolnych.
Bieszczadzki Park Narodowy powstał w 1973 r., a rok później ruszyła harcerska akcja Operacja Bieszczady 40. Początkowo park narodowy był znacznie mniejszy obszarowo. Obejmował jedynie Tarnicę, Krzemień i Halicz oraz okolice Połoniny Caryńskiej. Powierzchnię parku powiększano później jeszcze czterokrotnie.
Za Wetliną najdłuższy podjazd do przełęczy Wyżnej. To już 872 m n.p.m. Ten odcinek to już mnie wycisnął. Na przełęczy zatrzymaliśmy się na parkingu. Zakładałem wcześniej, że jak pogoda pozwoli, to zrobimy krótkie podejście na połoninę Wetlińską. Podchodzimy żółtym, potem czerwonym szlakiem w rejon schroniska Chatka Puchatka.
To dość krótka trasa, ale miejscami podejście bywa ostre i śliskie. Z połoniny piękny, rozległy widok, tak charakterystyczny dla Bieszczadów. Tak w zasadzie to jest to wschodni kraniec połoniny Wetlińskiej. Nie jesteśmy tu długo. Wracamy na parking tą samą drogą. Cały ten odcinek zajął nam z półtorej godziny. Na szlaku dużo ludzi.
Za przełęczą Wyżną serpentyny i zjazd, z którego widać w okazałości połoninę Caryńską. Do Ustrzyk Górnych czeka nas jeszcze jeden solidny podjazd, na przełęcz Wyżniańską, a później już tylko w dół do samych Ustrzyk. Meldujemy się w schronisku Kremenaros późnym popołudniem. Jest klimat. W restauracji z głośników płynie SDM, choć zdecydowanie wolę KSU, ale to nie dla każdego.
Góry otaczają miejscowość z każdej strony. Dojechaliśmy do Ustrzyk Górnych. Jestem prawie na koniuszku Polski.
Dzień 4
wtorek, 15 sierpnia 2023 r.
akcja górska Tarnica
Ślad GPX (do pobrania)
Po raz pierwszy w całej historii moich wyjazdów, przeznaczam jeden cały dzień na wyjście w góry. To nieoczekiwana nowość. W Ustrzykach Górnych zbiega się, czy też zaczyna wiele szlaków, można iść na Rawkę, na Kremenarosa, na połoninę Caryńską, na Wołosate i Ryzsypaniec, no i wreszcie na Tarnicę. No i my właśnie wybraliśmy wyjście na Tarnicę.
Od samych Ustrzyk szlak prowadzi przez las, miejscami ostro do góry. Za wiatą turystyczną jeszcze trochę trzeba przejść nim kończy się linia lasu i zaczyna połonina. Tu też solidnie do góry, do pierwszej kulminacji Szerokiego Wierchu (łącznie są cztery). Już stąd rozpościera się wszechrozległa panorama tej części Bieszczad, na Połoninę Caryńską, Bukowe Berdo i oczywiście samą Tarnicę. Dalej szlak prowadzi pasmem Szerokiego Wierchu. I otóż i Tarnica, oblegana z każdej strony.
Ale i tak można przysiąść gdzieś na skraju ścieżki i popatrzeć po górach. Tam, za Tarnicą już zaraz Ukraina. Nawet w taki piękny dzień jak dzisiaj, chcąc nie chcąc biegną myśli w tę stronę, co jest tam teraz, za granicą i co się działo na tych ziemiach osiemdziesiąt lat wcześniej.
Tym samym szlakiem wróciliśmy do Ustrzyk. W drodze powrotnej drogę przecięła nam żmija. Było już po godz. 15, gdy zeszliśmy do Ustrzyk. Było już późno, a wielu piechurów dopiero teraz wyzywająco wybierało się na samą Tarnicę. To przecież kawał drogi.
Jeszcze wieczorem wyszliśmy na ścieżkę przyrodniczą „Salamandra”, wzdłuż potoku Wołosatka. Salamandry nie widzieliśmy, ale zimorodka już tak. Ścieżka wyprowadziła nas na drogę na Wołosate. Nad Bieszczadami niebo o zachodzie płonęło czerwienią.
Jutro ruszamy dalej. Przenosimy się z Ustrzyk do Ustrzyk.
Dzień 5
środa, 16 sierpnia 2023 r.
Trasa: Ustrzyki Grn. – Stuposiany – Lutowiska – Czarna – Hoszów – Ustrzyki Dln. dystans: 53,7 km czas jazdy: 3:03 prędkość średnia 17,6 km/h
Ślad GPX (do pobrania)
Z samego rana, po śniadaniu opuszczamy nasze schronisko. Do Stuposian prowadził nas potok Wołosaty i jechało się przyjemnie. Chcieliśmy zajść na ścieżkę przyrodniczą „Dolina Potoku Zwór”, ale ta ścieżka w sumie nie istnieje. Jedziemy więc dalej i za Berezkami wyjechaliśmy z granic parku narodowego. Trudno tu pojeździć rowerem, bo Bieszczadzkim PN, bo to park typowo górski. Niewiele tu dróg poza Wielką Pętlą Bieszczadzką. Zresztą wpychać się z sakwami, to też nie najwygodniejszy pomysł. Niemniej Bieszczadzki Park Narodowy przejechany możliwie najdłuższą drogą, tak jak kiedyś chciałem.
W Stuposianach Wołosaty wpada do Sanu, który tu jeszcze jest dość niepozorny. Od tego miejsca znów zaczęły się podjazdy. Mimo tego, może warto byłoby jechać nieco na około, przez dzikie pasmo Otrytu.
Jedziemy jednak prosto na Lutowiska. W Smolniku skręcamy zobaczyć dawną cerkiew Bojków, zbudowaną pod koniec XVIII w. i wpisaną na listę UNESCO. Na drewnianych balach cerkwi widać ślady pazurów niedźwiedzicy, która przed kilkunastu laty zechciała wedrzeć się do kościoła, bo wyczuła pszczoły i miód. Do trójdzielnej dawnej cerkwi mogliśmy wejść. Dziś jak się miało okazać, oglądaliśmy wiele dawnych drewnianych zabytkowych świątyń.
W Lutowiskach zatrzymaliśmy na postój. Pod sklepem jakiś facet życzył nam powodzenia. W Lutowiskach są między innymi ruiny synagogi, urokliwy cmentarz żydowski za miastem, a przy kościele celtycki horoskop.
Zmierzając do Ustrzyk Dolnych droga to na przemian niekończące się zjazdy i podjazdy. Nie jakieś długie, ale nieustanne. Dopiero przed samymi Ustrzykami teren się wypłaszczył. Jak wspomniałem, drogę uświetniały drewniane zabytki sakralne. Mijaliśmy je w Czarnej Górnej, Żłobku, Rabem i Hoszowie. Są to obiekty z połowy XIX lub początku XX w.
Ten obszar, rozciągający się wraz z Lutowiskami, Czarną i Ustrzykami Dolnymi, po II wojnie światowej należał do ZSRR i dopiero na podstawie umowy z 1951 r, o zamianie granic, został włączony do Polski. W zamian za te odludzia, oddaliśmy Sowietom zasobne w węgiel tereny na Lubelszczyźnie.
Z dużym impetem wjechaliśmy do Ustrzyk Dolnych i od razu skierowaliśmy się do centrum miasta i muzeum przyrodniczego Bieszczadzkiego Parku Narodowego, przedstawiającego nowoczesną ekspozycję Bieszczad. I są też pamiątki. Pokręciliśmy się po też chwilę po mieście (ale na pieszą trasę będzie czas później).
Zajechaliśmy do naszej kwatery, dziś to prywatne pokoje, z widokiem na górę Gromadzyń i stok. Tyle, że popsuła się pogoda i zaczęło padać. Mimo tej nieprzychylności i tak poszliśmy na miasto, na zwyczajowy obiad, a ponadto za nic bym nie odpuścił kirkutu. I tak po drodze przegapiłem ten w Lutowiskach.
To był długi spacer po tych Ustrzykach, na kirkut położony na zboczu Gromadzynia. Nie jest łatwo do niego dotrzeć, bo nie prowadzi tam w zasadzie żadna droga, tylko ścieżka. To stary cmentarz, założony być może w połowie XVIII w. W centrum miasta zachowała się synagoga, bardzo przebudowana i dzisiaj jest tam biblioteka.
Wróciliśmy do miasta i znaleźliśmy dobre miejsce, bo kiszki już nam porządnie marsza grały. Suta i wyborna to była wieczerza, że ciężko wstać. Tak czy inaczej, daje to okazję do długich męskich rozmów. Nie wiem, czy tylko męska przyjaźń jest coś warta, ale na pewno daje wiele.
Dzień 6
czwartek, 17 sierpnia 2023 r.
Trasa: Ustrzyki Dolne – Ustianowa – Łobozew – Solina – Myczkowce – Glinne – Lesko – Łukawica – Sobień – Bykowce – Sanok
dystans: 62,1 km czas jazdy: 3:47 prędkość średnia: 16,4 km/h
Ślad GPX (do pobrania)
Dziś śniadanie szykujemy we własnym zakresie. Rano pogoda w dalszym ciągu niepewna, ale z czasem się rozeszło. Pierwszy odcinek wiódł nas nad Solinę, ten jeden z symboli Bieszczad, który przyciąga wielkie tłumy. Podjazd do tamy też ma swoje uroki.
Solina to centrum turystyczne i tak na to trzeba patrzeć. Od niedawna nad zaporą jeździ kolej gondolowa. Nam wystarczył widok z zapory, na jezioro otoczone górami.
Z Soliny zjechaliśmy w dół i dalej na Myczkowce. Zapora w Myczkowcach i zbiornik Myczkowski wraz z zaporą w Solinie tworzą jeden Zespół Elektrowni Wodnych. Pomysły by w zakolu Sanu powstała elektrownia sięgają dwudziestolecia międzywojennego, ale projekty zrealizowano dopiero w latach 50tych i 60tych. Z Soliny do Myczkowców droga prowadzi przy samym jeziorze. Zapora w Myczkowcach już nie jest tak rozległa i efektowna, a woda zmętniała. Niemniej jest to ciekawostka budownictwa wodnego, a do tego w górskim otoczeniu.
Za Myczkowcami robimy skrót na Glinne, spokojną drogą między polami i pod Czarną Górą i wyjeżdżamy na DK84. Na pierwszym parkingu zostawiamy rowery i idziemy kilka minut zobaczyć Kamień Leski, pobliską, interesującą formację skalną. Jej forma to po części erozja, a po trochu działalność człowieka.
Kilkanaście minut później krajówką zjeżdżamy do Leska.
Lesko ma kilka fajnych miejsc. Najpierw podjeżdżamy pod zamek Kmitów, pochodzący z 1 poł. XVI w. Piotr Kmita był między innymi marszałkiem koronnym za panowania Zygmunt Starego. Kmitowie przenieśli się tu z pobliskiego Sobienia (tam będziemy później). Zamek ma taką nietypową bryłę, zwłaszcza od strony wejścia; efekt różnych zmian. Obecnie jest tu hotel.
Zatrzymaliśmy się przy niewielkim skwerze, nieopodal synagogi, zbudowanej w połowie XVII w., tym, że obecny wygląd to efekt powojennej restauracji. Synagoga została mocno zdewastowana w czasie wojny, a potem wiele lat niszczała i niewiele brakowało, a popadła by w zupełną ruinę i w ogóle znikła z krajobrazu miasta. Wygląd odtworzono na podstawie dziewiętnastowiecznej akwaforty. Obecnie jest tu galeria sztuki.
Najbardziej jednak chciałem zajść na leski kirkut, sięgający początkami XVI w. Mieści się na stromym, ogrodzonym pagórku, porośniętym starymi drzewami. To między tymi macewami spacerował Pan Samochodzik w towarzystwie panny Helenki, szukając nagrobka alchemika Dawida Katza, co miało być tropem i pomocą w rozwiązaniu zagadki z powiązanej intrygą z czeską Pragą.
Wielce urokliwy jest leski cmentarz żydowski. Pochylone, poprzewracane, zachodzące na siebie macewy. Zachowało się około 2000 nagrobków, w tym nostalgicznym miejscu.
Z Leska wyjechaliśmy boczną drogą wzdłuż Sanu. Trasy do wyboru miałem dwie; albo przez Sobień, albo przez Zagórze. Wybraliśmy Sobień. Na dobrą sprawę, wyjechaliśmy z Bieszczadów i teraz jesteśmy w Górach Słonnych, części Gór Sanocko-Turczańskich.
Na zamek Sobień, położony na szczycie obronnego wzniesienia w zakolu Sanu wchodzimy na pieszo, rowery zostawiając na parkingu. Początki zamku sięgają XIII w. Później należał do Kmitów, którzy zbudowali wspomniany wcześniej zamek w Lesku, po tym, jak Węgrzy zniszczyli Sobień. Zamek Sobień, to urokliwe ruiny, z ładnym widokiem na San i okolicę.
Doliną Sanu dojechaliśmy do samego Sanoka. Po godz. 15 wpadamy do Muzeum Budownictwa Ludowego, największego w Polsce skansenu i jednego z największych w Europie, założonego w 1958 r. Mieliśmy niewiele czasu, bo jest zamykany dość wcześnie, a poza tym zbliżała się burza, ale sporo widzieliśmy, no i oczywiście rynek galicyjski.
Skansen w Sanoku to bardzo rozległe plenery (38 ha) i mnóstwo nagromadzonych obiektów, spośród których wyróżniają się np. cerkiew z Rosolina, kościół z Bączala Dolnego, czy drewniana synagoga z Połańca. Do tego mnóstwo zagród, obejść i opłotków.
Udało się nam dojechać do kwaterunku bez uszczerbku, tzn. nie zmoczył nas deszcz. Pokój zacny, ale i tak idziemy na miasto. Trochę siąpi deszcz, ale idziemy przez park i kopiec Adama Mickiewicza. Po drodze na stare miasto mijamy ławeczkę ze Szwejkiem. Jest i średniowieczny zamek królewski, obecnie muzeum. Zajdziemy tam jutro z rana. Dzisiaj tylko kręcimy się po dziedzińcu, a z muru nieopodal zamku rozpościera się widok na tę część Sanoka. Miasto ma też bardzo ładny rynek.
Będąc w Sanoku, nie mogliśmy przejść obojętnie obok Zdzisława Beksińskiego. W tutejszym muzeum jest bogata wystawa poświęcona temu oryginalnemu artyście, który przecież pochodził z Sanoka. Dlatego z wielką chęcią bym jutro z rana zaczął właśnie od muzeum, bo takiej okazji nie sposób przegapić.
Zaszywamy się „Pod Zegarem” (tym) na sutą wieczerzę. Nie musiałem Tomka aż tak długo przekonywać do tego muzeum jutro z rana.
fdsfd
Zawsze chciałem przejechać te góry, jak Wy. Niestety, albo stety, przyszło mi je schodzić. Gratuluję no i brawo dla Was.
PolubieniePolubione przez 1 osoba
Myślę, że koniec końców to jednak więcej da schodzenie tych gór 🙂 Rowerem ciężko wjechać gdziekolwiek poza główne drogi i zrobić taką trasę, jak my mamy w zwyczaju 🙂
PolubieniePolubienie
Ze mną to jest chyba tak, że jak jadę rowerem, to chciałbym pochodzić. A jak chodzę i widzę rowerkowców, to chciałbym pojeździć. No nie dogodzisz :-). Przyznaję, że w październiku byliśmy pochodzić. Doszliśmy na Halicz i Rozsypaniec i do trójstyku oraz na Smerek. Teraz w Bieszczady, to chyba rzeczywiście rowerem, bo nogą mamy już schodzone.
PolubieniePolubienie